Kiedyś słyszałem to z ust drużynowych harcerek i zuchenek: „idę zająć się moimi dziećmi”, „dzieci, chodźcie tutaj, zbieramy się na obiad”. Takie i inne podobne dzieciowania. Ostatnio podobne słowa zaczęły padać w mojej okolicy z ust drużynowych harcerzy i zuchów. „Moje dzieci” – mówią o swoich drużynach okołodwudziestoletni drużynowi.
Chciałbym więc przypomnieć o, moim zdaniem, ważnym fakcie: to tak naprawdę nie są Wasze dzieci. To nie są też moje dzieci. Posłuchajcie (relatywnie) starego zgreda, zanim zapomnicie o podstawowych składowych harcerstwa.
Znać swoje miejsce
Na kursach instruktorskich, które sam odbywałem, słyszałem nie raz o tym, że jako instruktorzy harcerscy wychowujemy. Do dziś prawdopodobnie jest to powtarzane, bo nikt tego nie podważa: naszym sensem istnienia, jako organizacji, jest wychowywanie. Kiedy tylko to słowo „wychowujemy” padało, a padało z ust instruktorów z długim stażem, myślałem „to wydaje się trochę na wyrost”. Nie mówię, że nie robimy rzeczy ważnych, wymagających odpowiedzialności i czasem zmieniających życie harcerek i harcerzy – bo robimy – ale takie postawienie sprawy uważam za nadawanie aż nazbyt wielkiej wagi nam samym. Jesteśmy wychowawcami! Jedni powiedzą, że to dzięki nam te młode dusze trafią do Raju, inni powiedzą, że to my z tych młodych ludzi czynimy dobrych obywateli.
Istnieje takie sformułowanie w obecnym świecie, że ktoś uprawia flexing. Starszemu pokoleniu wytłumaczę, że chodzi o to, że ktoś celowo, z rozmysłem buduje dookoła siebie wrażenie, że ma więcej pieniędzy, siły lub możliwości, niż ma w rzeczywistości. Poprzez przedmioty, ubrania, ludzi czy rzeczy którymi się otacza, miejsca w których bywa etc. Można to nazwać przechwałkami, można udawaniem, można wywyższaniem się, naginaniem rzeczywistości, ale żadne słowo w pełni nie oddaje sensu tego pojęcia. Wspominam o tym tylko dlatego, że mam wrażenie, że czasem i my uprawiamy właśnie taki wychowawczy flexing, a wspomniane „moje dzieci” są jednym z wyników tego zabiegu. Weird flex but ok.
Nasza metoda wspiera wychowanie. Wspieramy wychowanie, a nie wychowujemy, to jest znacząca różnica. W tym współwychowywaniu młodego człowieka, chcąc czy nie chcąc, mamy wielu partnerów: rodzinę, szkołę (jak nie nauczycieli, to wszystkich uczniów, którzy wpływają na życie naszych harcerzy), internet, podwórka (jeżeli ktoś jeszcze na nie wychodzi), może kościół, może literaturę, może różne gry, muzykę, programy, filmy i seriale, a na pewno wszystkich przyjaciół, kolegów i znajomych harcerzy z naszych drużyn. To wszystko – i wiele więcej – kształtuje postawy, wiedzę i umiejętności wykorzystywane w różnych aspektach życia tych chłopaków. W różny sposób. Ale zdecydowanie stawianie naszych cotygodniowych zbiórek zastępów, comiesięcznych zbiórek drużyny, zimowiska i obozu ponad to wszystko jest co najmniej nadużyciem.
We wskazówkach dla skautmistrzów BiPi wspomina już w przedmowie: „Nazwa „Skauting” oznacza system wychowania obywatelskiego chłopców lub dziewcząt przy pomocy gier”. A w następnym zdaniu pisze wprost: „System ten jest dopełnieniem bardziej scholastycznego kształcenia w szkołach”. Nie jesteśmy w tym wszystkim sami.
Nasza rola w tym wszystkim
Dlaczego uważam te kwestie za tak istotne, by to doprecyzować? Dlaczego warto zaznaczyć, że współwychowujemy, dlaczego warto poruszać temat określania harcerzy i harcerek w jakikolwiek sposób, jakby to było takie ważne? Wciąż uważam, że słowa mają znaczenie i to, jak my określamy naszą rzeczywistość, wpływa na nasze działania.
Jeżeli mamy świadomość, że współwychowujemy, to wtedy w jasny sposób sobie uświadomimy, że na przykład zabierając chłopakom telefony na obozie realnie im nie pomagamy w radzeniu sobie z uzależnieniem od technologii – po powrocie do domu prawdopodobnie wrócą do starych przyzwyczajeń, bo wszyscy ich koledzy (a może i rodzice!) tkwią z nosem w telefonie. To dlaczego oni mają zachowywać się inaczej? Eliminujemy coś, co jest problemem dla nas i udajemy, że jest to dla dobra harcerzy czy zuchów, pomijając wszystko to, co jest za harcerską bańką. Tak samo możemy uświadomić sobie, że czasem to nawet lepiej, że nasz zastępowy czy wędrownik wybierze zajęcia dodatkowe, wyjście z dziewczyną, przygotowanie się do matury, cokolwiek co jest dla niego ważnego w życiu, nad naszą super istotną zbiórkę. Bo jest coś więcej w życiu, niż harcerstwo. Jeżeli mamy świadomość, że współwychowujemy, że dookoła jest masa czynników wpływających na młodego chłopaka czy młodą dziewczynę, to pozwala nam lepiej myśleć o naszych działaniach. Jesteśmy wsparciem, staramy się być istotnym wsparciem, a to co robimy na zbiórkach może faktycznie wpłynąć pozytywnie lub negatywnie(!) na życia wszystkich dookoła. Ale nie jesteśmy niezastąpieni, a na pewno nie jesteśmy jedynymi oddelegowanymi do tego zadania. Bo to nie są nasze dzieci.
Z ludźmi, którzy nie są naszymi dziećmi
Nie adoptowaliśmy tej grupki, nawet jeżeli spędzają z nami tydzień na zimowisku, dwa tygodnie na kolonii zuchowej czy miesiąc na obozie, cały czas, bez przerw. Nie zastępujemy im rodziców, bo też nie tak na nas powinni patrzeć. A my nie powinniśmy próbować za rodziców decydować, powinniśmy współpracować. Nie jesteśmy też przedszkolankami, ani opiekunami ze świetlicy. Nie wchodźmy w tę rolę. To nie są nasze dzieci. Dla nas to w ogóle nie powinny być dzieci.
Harcerz czy zuch jest dla drużynowego czy instruktora jak młodszy brat. Nie jak syn. Nie jak uczeń. Nie jak, właśnie, jakieś dziecko. Nie powinien być traktowany z góry, protekcjonalnie. To są harcerze i zuchy, z którymi wspólnie ruszamy po przygody, z którymi wspólnie układamy nasze obozowe czy kolonijne życie, sprawdzamy się wspólnie w działaniu, dajemy sobie wspólnie szansę rozwoju.
Ja tak rozumiem bycie tym starszym bratem: my, instruktorzy, drużynowi, przyboczni czy zastępowi oraz oni, harcerze w zastępach i zuchy w gromadach jesteśmy na tym samym poziomie, choć (mam nadzieję) instruktorzy, drużynowi, przyboczni i zastępowi wiedzą już trochę więcej o życiu (każdy na odpowiednim poziomie do funkcji) i umieją kierować wspólne działania na właściwe tory. Ale nie jesteśmy lepsi, nawet jeżeli bardziej doświadczeni, nawet jeżeli mamy gwizdek na szyi czy podkładkę pod krzyżem.
Harcerze czy zuchy powinni być traktowani po partnersku – wszystkim nam zależy na tym, by nasz wspólny harcerski obóz dobrze funkcjonował i wszyscy się do tego przykładamy; wszystkim nam zależy na wypełnieniu tej Wielkiej Misji, którą teraz mamy jako gromada zuchów i wszyscy się w to angażujemy. W tym sensie nie jesteśmy lepsi, nie jesteśmy wyżej. To nie są nasze dzieci. Ostatecznie musimy dać im też przestrzeń i poczucie odpowiedzialności za ich samych oraz za grupę.
Harcerstwo przeżywane na zbiórkach
Jednocześnie, mając świadomość, że nie jesteśmy ich całym światem, powinniśmy zadbać o to, by zdania „co było na obozie to zostaje na obozie” i „obóz ma swoje prawa” nie miały prawa bytu (cytowane zdania podkradam z przemyśleń, które wybrzmiały w ramach kursu podharcmistrzowskiego Si Qu’a La Font z klawiatury jednego z kursantów – Macieja Ołdakowskiego). Jeżeli – jak pisał BiPi – skauting lub harcerstwo ma być skutecznym systemem wychowania obywatelskiego, to nie może swojego oddziaływania kończyć po zakończeniu zbiórki.
Przeczytaj też: jak poradzić sobie z zastępem „starszym”?
Jeżeli w swojej drużynie macie taki “zastęp starszy”, z którym nie do końca wiecie co zrobić, bo ci ludzie wydają się jacyś tacy nijacy, nic nie potrafią, średnio im się coś chce, to może właśnie tego u Was zabrakło: dania przestrzeni, odpowiedzialności i partnerskiego traktowania. Po prostu zatrzymaliście długo chłopaków “na harcerstwie”. I oni coś w tym wszystkim widzą, ale Wy czegoś nie dojrzeliście w nich. Może nie daliście się im wykazać, a może ich nie poznaliście na tyle, by dać się tym chłopakom rozwinąć. Może nawet jeżeli nie nazywacie ich swoimi dziećmi, to traktujecie ich trochę jak jakieś dzieciaki, a nie młodszych braci, z którymi robicie coś wspólnie.
By skutecznie działać, musimy zmienić myślenie o tym co robimy. Zrozumieć otoczenie naszego działania i zainteresować się tymi harcerzami. Poznać ich rodziców (dobrym pierwszym krokiem może być na przykład zorganizowanie zbiórki harcerzy wspólnie z rodzicami, gdzie będzie czas na pokazanie harcerstwa, zaobserwowanie relacji rodziców z harcerzami, ale też rozmowę z nimi; warto też wybrać się do domu każdego harcerza), poznać realia w jakich nasi harcerze żyją, wiedzieć czym się interesują, co ich pasjonuje, co sprawia im trudności (a tego nie zamknie się w dwuzdaniowych charakterystykach, bo te sprawy poznaje się przy każdej okazji).
To nie są nasze dzieci. I dlatego jesteśmy za nich odpowiedzialni podwójnie – przed nimi samymi i przed ich rodzicami (a nawet potrójnie, jeżeli dodamy do tej puli prawo państwowe). Mamy świetny system wychowania, ale współwychowujemy. Jednocześnie nie jesteśmy byle stowarzyszeniem pełnym wolontariuszy zajmującymi się dziećmi. Wszyscy jesteśmy harcerzami. By skutecznie działać, nie możemy udawać, że ktoś jest lepszym harcerzem, niż ktoś inny. Nawet, jeżeli bardziej odpowiedzialnym. W ten sposób, świadomie bądź nie, zamykamy im szansę na rozwój.
O tym, że rodzice są ekspertami od swoich dzieci mówiła dr hab. Anna Cierpka, a możesz to przeczytać w artykule Aktualizujemy sprawności: niebieski.
Zdjęcie w tle z materiałów prasowych ZHR

Był w miejscach i widział rzeczy: założył gromadę, prowadził szczep oraz hufiec; w międzyczasie wspomagał referat zuchów i działał w Wydziale Zuchowym. Nie jest już instruktorem ZHR. Ale co zobaczył, to opowie.
O to to! Mądrze pisze ! 😀
Stwierdzenie „dzieci, chodźcie tutaj, zbieramy się na obiad” w stosunku do zuchów czy harcerzy powoduje ciary na plecach.
Lubię określenie „towarzyszymy w wychowaniu”.
o, jak mądrze opisane! Zgadzam się
Co za nadęte bzdury. Rozumiem, że przywoływanie w takich wodolejskich tworach „BiPi” ma je bronić i konstytuować? Bardzo często wychowankowie widzą w swych wychowawcach starsze i doświadczone rodzeństwo. Niejednokrotnie „dodatkowych” rodziców, którzy wspierają na co dzień, służą radą, pomocą i wsparciem. Jeśli kogoś uwiera słowo „dzieci” to powinien mocno przemyśleć czy jeszcze ma czego szukać w organizacji wychowawczej.
Również mam mieszane uczucia co do tego tekstu.
Z jednej strony parę postawionych tez jest całkiem słusznych, jak partnerstwo z rodzicami i szkołą, o czym było pisane od w sumie początku skautingu, czy potrzeba spojrzenia na zewnątrz i czerpania z tego, o czym wielu zapomina. Jednak część jest w moim odczuciu owym flexingiem – różnice epistemologiczne – wychowanie i współwychowanie – to moim zdaniem sztuka dla sztuki w tym tekście – nic nie zmienia. Dużo objętości jest wstawionej hasłowo i nic z niej nie wynika – wszystko fajnie, ale jak zaczniemy nazywać traktowanie harcerzy po partnersku to co to zmieni? Są rodzice, którzy ze swoimi dziećmi potrafią zmieniać i dostosowywać relacje w różnym wieku, tak samo jak starsi bracia – to traktowanie po partnersku to takie słowo na wyrost – weird flex but ok. Tu nie chodzi o traktowanie jak dzieci, tylko, przez lenistwo, jak kogoś ograniczonego, o bycie zaślepionym i niezdolnym zobaczyć przemian w harcerzach, podczas gdy sam chociażby regulamin stopni pokazuje co innego.
Również dobór przykładów – brak używania telefonów poza ostatecznością czy wyznaczonym czasem na wyjazdach ma właśnie pokazać jak można żyć bez nich – nie mamy znaleźć idealnej metody i wkładać jej harcerzom do głowy, tylko pokazać drugą stronę spektrum i dać możliwość świadomego wyboru, a nie „bo wszyscy tak robią”. „Co było na obozie pozostaje na obozie” – ja przynajmniej zawsze traktowałem jako ten tajny klub dla chłopców, mających swoje sekrety, czy wyprawę ze starszym bratem, oczywiście gdy nie używa się takich sformułowań do szerzenia patologii.
Podsumowując, uważam, że artykuł podniósł ważny temat, ale go spłycił do haseł, które nic nie wnoszą – jakby go skrócić do wstępu i dwóch ostatnich akapitów, to merytorycznie nic by się w nim nie zmieniło – nie mniej są one treściwe i warto sobie te treści przypomnieć.
Bardzo mnie bawi, że pod artykułem o tym, że instruktor powinien być „starszym bratem” i współwychowywać z rodzicami, ale nie mówić, że zuchy i harcerze to *jego* dzieci, Hops z oburzeniem skomentował, że wychowankowie widzą w wychowawcach starsze i doświadczone rodzeństwo, a nawet „dodatkowych” rodziców. Czy to się kłóci z *faktem*, że to nie są *nasze* dzieci? Albo z resztą tez?
I skąd oburzenie o przytoczenie słów Baden-Powella w artykule o wychowywaniu w Skautingu? To kogo należało przywołać?
Odnosząc się do Kargula, to jestem zwolennikiem traktowania zuchów jak dzieci (bo to dzieci), ale zwracania się do nich nie per „dzieci”, tylko „zuchy” (dzielni ludzie) albo „panowie” — żeby wiedzieli, iż traktuję ich poważnie. Według mnie ma to wpływ na postrzeganie zuchów samych przez siebie — nie są dzieciaczkami, tylko dzielnymi ludźmi, od których wymaga się pewnych postaw. Ale to chyba nieco odbiega od tematu artykułu.
Hops, dziękuję za komentarz. Oczywiście, mogę się wybitnie mylić.
Kargul, staram się mimo wszystko te różnice między wychowaniem, a współwychowaniem pokazać. Nie buduję tam jednak definicji, choć może powinienem. Staram się to rozdzielić, by pokazać że pod słowem „wychowanie” kryje się jakaś całość wpływów na człowieka (o tym jest akapit od „Nasza metoda wspiera wychowanie”), a my jesteśmy jakimś fragmentem. To nie są odkrywcze rzeczy, oczywiście, ale gdzieś trzeba to zacząć. Nie chcę się powtarzać, ale myślę, że powinniśmy mieć świadomość, że jesteśmy tą częścią całości. Nasze działania czasem są w związku z tym przeciwskuteczne, choć w trakcie ich wykonywania sprawiają wrażenie całkiem dobrych. I stąd uważam akurat przykład, który odrzucasz, za trafny. Zresztą, wspomniane tu jeszcze raz przez Ciebie „co było na obozie pozostaje na obozie” było w oryginale (i w moim zamierzeniu tutaj) krytyką zakończenia pracy wychowawczej z końcem obozu.
Piszesz, że taki zakaz może coś pokazać, ja twierdzę, że zakazy zakazują, a nie uczą jak sobie radzić. Choćby dlatego, że ich wprowadzenie może skutkować odciążeniem z myślenia odbiorcy takiego zakazu. I to, że ten zakaz nie działa pozytywnie, widać po naszych harcerzach w ciągu roku, niezależnie od tego na ile byśmy im tych telefonów nie zatrzymali na obozie (czasem widać już na rajdach/wędrówkach, gdy ze względów bezpieczeństwa telefony do nich wrócą). Stąd uważam to za całkiem niezły obraz naszego współwychowywania. Może nie jest idealny, pewnie są lepsze. Ale na tyle często stosowany, że postawiłem właśnie na ten.
Co do tego traktowania jak dzieci – to jest tekst na portal, nie próba napisania książki, więc jakoś muszę skracać różne wywody. A ten skrót wydaje mi się dobrą ilustracją tego traktowania z góry (które może wynikać choćby z tych rzeczy, o których Ty wspominasz) i jest obecny w różnych środowiskach. Nie wiem czy przyczyną jest lenistwo, brak świadomości, brak wzorców – nie mam pojęcia, nie badałem tematu, więc nie prezentuję też przyczyn.
Piszesz chwilę wcześniej „jak zaczniemy nazywać traktowanie harcerzy po partnersku to co to zmieni?”. Zawsze zależy z jakiego punktu wychodzimy. Może u Ciebie nic, bo nawet jak tak tego nie nazywasz, to tak działasz, a może u kogoś sprawi, że chłopaki zostaną wciągani mocniej w realne tworzenie drużyny. Nie chcę znów podpierać się cytatami z klasycznych pozycji, skoro to może być uznane za chwyt poniżej pasa, ale ja uważam, że może zmienić całe funkcjonowanie drużyny. No dobra, podeprę się nazwiskami. Jeżeli tak zaczniemy to określać i w tym duchu działać, to możemy, zgodnie z tym co pisze Roland E. Philipps, zacząć wspólnie z zastępowymi budować program. A także, zgodnie z tym co pisze Baden-Powell, możemy szybko dawać dużą odpowiedzialność (jak zrobić ZZ z ludzi, którzy jeden czy dwa miesiące wcześniej przyszli do drużyny). Partnerstwo tutaj traktuję jako słowo po drugiej stronie spektrum od szeroko rozumianego traktowania z góry. Może są lepsze określenia.
No i powtórzę się – to nie są super odkrywcze rzeczy. Nie próbuję wymyślić harcerstwa na nowo 🙂 Jak ktoś to wie, to wie. Po prostu przypominam.
Noooo… NIE. Raczej więcej NIE niż TAK. Kilka celnych haseł ale całościowo to niekoniecznie tak jest. To w pewnym sensie są nasze dzieci. To po raz. A co do definiowania, to cóż. Indywidualność je wyklucza, zasadniczo. Każdy człowiek jest inny i każdy przypadek też. I dlatego jest różnie, różniście. Czasem wychowujemy, czasem współwychowujemy a czasem praktycznie nie oddziałujemy. Tu nie ma jedynych prawd i jedynych słusznych podejść.
Sikor, trudno mi się odnieść do Twojego komentarza, ale myślę, że co najwyżej to mogą być nasi harcerze 🙂
W takim razie może cofnijmy się do definicji wychowania skoro jest ona powodem powyższego sporu. Dwie najbardziej popularne definicję brzmią ”Wychowanie to świadome i celowe działanie pedagogiczne zmierzające do osiągnięcia
względnie stałych skutków (zmian rozwojowych) w osobowości wychowanka” oraz według Okonia ”świadomie organizowana działalność społeczna, oparta na stosunku wychowawczym między wychowankiem, a wychowawcą, której celem jest
wywoływanie zamierzonych zmian w osobowości wychowanka.”(Na marginesie tylko dodam, że Słownik Pedagogiczny Okonia to świetna lektura która może zmienić postrzeganie niektórych określeń często używanych w harcerstwie).
Trzymając się tych dwóch definicji śmiało można stwierdzić, że to co robimy w harcerstwie jest dokładnie tym, wychowywaniem. Bo czym innym jest praca z zastępami w ciągu roku czy obóz jak nie świadomym, celowym (i wszystkie inne mądre słowa) działaniem ukierunkowanym na zmiany w naszym harcerzu?
Należy jednak zauważyć, że np. W. Okoń mówi o stosunku wychowawczym między wychowankiem a wychowawcą. Tym samym trzeba pamiętać, że żadne działania wychowawcze nie są możliwe jeśli nie uczestniczy w nich wychowanek. Choćbyś zrobił najlepszą grę terenową, rozpisał genialną próbę na stopień, zjadł tysiąc kotletów, to żadne to będzie wychowanie jeśli nie będzie w tym uczestniczył harcerz.
Dlatego określenie działania harcerskiego jako współwychowaniem nie jest niczym złym, a wręcz przeciwnie bo zauważa istotną (a nawet istotniejsą) rolę wszystkich innych wychowawców, rodziców, szkoły. Myślę, że dużo bliższym harcerstwu będzie Korczakowa myśli o byciu współtowarzyszami dziecka. (Tutaj natomiast polecam historię o tym jak Korczak swoim wychowawcom kazał zamiatać podłogę prześcieradłami, też coś o flexowaniu).
Co się tyczy zaś zwracania się do harcerzy czy określaniu ich jako ”dzieci” to myślę, że wyklucza to właśnie to współtowarzyszenie. Bo już stawia nas na dwóch różnych poziomach – ja, drużynowy – dorosły i Ty, harcerz – dziecko. Tutaj dobrym pomysłem jest by harcerzy nie traktować jak dzieci a jako młodych dorosłych. Taka mała zmiana w podejściu umożliwi dokładnie to o czym piszę Marcin Gierbisz w swoim artykule. Jeśli harcerzy będziemy traktować jak dzieci to dokładnie nimi będą. Natomiast jeśli będą dla nas dorosłymi to się będziecie mogli zdziwić jak szybko dorosną. Najprostszym krokiem ku temu jest właśnie zwracać się do nich w odpowiedni sposób.
Może najfajniejszym przykładem jaki ja doświadczyłem było gdy zuchy między sobą zaczęły mówić ”Panowie”. Na koniec posłużę się jeszcze innym przykładem, tak samo jak rodzice którzy rozmawiają ze swoim dzieckiem na poziomie ”agu gu gu, dzidzia ciu ciu” i później się dziwią, że ich dziecko jeszcze nie mówi to instruktorzy którzy mówią do swoich harcerzy jak do dzieci niech się nie dziwią, że powierzone zadania harcerze wykonują jak dzieci. Nie jest to zachęta żeby noworodkom czytać konstytucję ale żeby stwarzać im sytuację i warunki wychowawcze i tym samym być współtowarzyszem ich wychowania.
Przy okazji poproszę moją łopatę do odkopania innych starych wątków.